piątek, 11 kwietnia 2008

Kalifornikacja(nie ma nic wspólnego z serialem, którego odcinek-pilot kiedyś oglądałem na ścianie)

Wyciągnięty kciuk zauważyłem. Resztę też, ale po chwili. Twarz ładna. Reszta ładnie ubrana. Włożona w ciekawe ciuszki. Przy nodze stojący plecak o pojemności 80 litrów. Granatowy. Stelaż wbudowany. Po prawej stronie pole golfowe z dołkami i bogatymi typami. Po lewej pagórki zielone i owce szare. Ona jest pomiędzy. Opakowana gustownie. Opakowana jak bombonierka imieninowa położona przy wódce i coli. Reszta śpi. Ja decyduję. Hamulec. Dwadzieścia mil do Londynu, a ona opakowana jak przesyłka z książkami.

- Gdzie jedziesz? - patrzę na opakowanie. Dziecko ze mnie ogromne. Spod rękawów wystaje ciało opalone. Okulary odbijają moją bladą twarz. Ona poprawia włosy.

- Widzisz wieżowce? Tam, wyrastają z horyzontu - pokazuje palcem, może nawet bardziej paluszkiem przed siebie. Przed sobą. Przede mną. Przed nami nie ma nic oprócz zieleni.

- Widzę - kłamię, nie mam innego wyjścia - wsiadaj! - ona potulnie słucha i wskakuje. Plecak zostawia przy drodze, pewnie był z tektury. Może nawet go tam nie było. Marka przerzuciłem do tyłu, na resztę chłopaków śniących o wódce smacznej i pomarańczach. Milczymy już dobrych kilka godzin. Od jej paluszka skierowanego w stronę zieleni nie było żadnego słowa. Włączyłem muzykę, żeby za bardzo siebie nie krępować, a ją może rozluźnić. Chciałbym, żeby mi o wszystkim opowiedziała. O pierwszym pocałunku. O pierwszym razie. O pierwszej wódce. O tym, dlaczego nosi okulary i czy to są plusy czy minusy. Jakiej słucha muzyki? Chętnie bym się tego dowiedział. Marek z tyłu mruczy sobie coś pod nosem, pewnie śni mu się kula rozrywająca mózg.

- Może jedziesz do L.A? - nie wytrzymuję i pytam. Cholera, jak mi warga lata w prawo i w lewo. Czasem do góry.

- Nie, jadę trochę dalej na zachód - słucham jej. Skupiony i pełen uwagi, słucham. Wiem, że kłamie. Dalej na zachód się nie da. Tam jest już tylko ocean. Stajesz jakby na samiutkim krańcu świata.

32

Nic się nie dzieje. Łukasz stoi. Ja dopalam papierosa. Słońce nie chce zajść


33

Chyba się w niej zakochałem. Mieszkamy całą bandą w północnym Londynie. Trzeba przeczekać zamiecie i huragany stojące nam na drodze. Do Kalifornii droga zasypana śniegiem i skuta lodem. Samolot przeleciał nad nami strasznie nisko. Huk uspokoił mnie trochę. Mieszkamy w domku stojącym pośród innych, podobnych do siebie domków. Pięter maksymalnie trzy i cegła chyba czerwona. Zbliżają się święta i przyozdobiłem Pawłem choinkę. Oprócz Pawła ozdobą jest część Marka. Ta część, która jednak wypłynęła z niego gdzieś w Niemczech. Nasze pierwsze wspólne święta. Usiedliśmy sobie całą ekipą i zaśpiewaliśmy kilka kolęd. Nawet Marek z choinki dawał trochę swojego wokalu. Wstaje z kieliszkiem i proponuje:

- Zaśpiewajmy razem coś Joy Division. Mogę zaproponować? Chyba, że macie jakiś pomysł na kawałek? - patrzę im głęboko w oczy. Po jej oczach tylko przejeżdżam.

- To proponuję…hmm… niech będzie Dead Souls - i zaczynamy śpiewać. Kolędować wszyscy razem, biorąc się pod ręce i bujając:


Someone take these dreams away
That point me to another day
A duel of personalities
That stretch all true reality
That keep calling me - they keep calling me
Keep on calling me - they keep calling me


Wychodzimy przed nasz domek. Razem z nią stoję, a z nieba śnieg na nas sypie. Ręce założyłem sobie z przodu. Zapętliłem. Ona stoi przede mną. Widzę dokładnie śnieg odkładający się na jej głowie. Główce. Jak tak stoję za nią, to zapominam powoli o Kalifornii. Wszystkie kręgi się kończą. Całe tłuste niebo nad stacją benzynową mam gdzieś, ale na pewno nie nad sobą.

- Fajnie, co? Myślałem, że jak nie ma na rozdrożach kapliczek, to śniegu też nie będzie - pierdolę głupoty i nic więcej. Nawiązuję kontakt. Nie mówię o dotyku, chodzi tylko o zwykłe komunikowanie, to chyba miłość.

- Lubisz mnie? - pyta z tym śniegiem na włosach. Muszę odpowiedzieć.

- Jakbym nie lubił, to bym nie gadał - kurwa mać, ale pierdolę od rzeczy. Zawsze tak samo, nic wprost. Uczucia zamknięte w tej pojebanej męskości. Tata nigdy nie mówił, że mnie kocha, najwyżej kazał wypierdalać z domu. Najwyżej, ale to już jest jakieś nacechowanie. Co najmniej nacechowanie, a to już blisko do uczuć.

- Jesteś dyplomatyczny - mija mnie i strzepuje z siebie śnieg. Na mnie wciąż pada. Siadam na schodach. Czuję na tyłku topniejący śnieg.

jakis tam inny fragment w pismie Red, a dokladniej w numerze grudniowym.

Brak komentarzy: